Małgosia Musiał napisała bardzo ważny tekst o tym, że w wychowaniu są ważniejsze rzeczy niż posłuszeństwo. Dlaczego nie wychowuję do posłuszeństwa. Bardzo cenię to, co pisze Małgosia i często mi się zdarza w duchu „wykrzyknąć”: genialnie, świetnie, że ktoś o tym napisał, całym sercem jestem za.
Tym razem jednak, choć tekst bardzo mi się podobał, poczułam parę razy, że chciałabym coś od siebie dodać, uzupełnić, rozszerzyć. Może komuś przyda się i takie spojrzenie. Choć przyznam uczciwie, że mi samej dość dużo czasu zajęło dojście do poniższych wniosków. Że to, o czym chcę napisać, musiałam wielokrotnie poczuć na własnej skórze, żeby naprawdę uwierzyć.
Dla mnie też, relacja z dzieckiem związana jest bardzo mocno z zaufaniem. Ale to moje zaufanie jest specyficzne. Odkryłam to niedawno czytając książkę Jespera Juula o nastolatkach. Juul wielokrotnie, na różne sposoby, podaje tam swoją definicję zaufania do dzieci, która brzmi mniej więcej tak:
Zaufanie nie polega na tym, że ufasz dziecku, że będzie się słuchało i zrobi to, co chcesz. Zaufanie polega na tym, że wierzysz, że dziecko wykorzysta swoje umiejętności i wiedzę najlepiej jak potrafi. Że będzie się starało troszczyć o siebie tak, jak to uważa za wartościowe. Że będzie chciało dobrze przeżyć swoje życie. (do tego, będzie pewnie wielokrotnie potrzebowało zrobić właśnie to, czego nie chcesz, będzie „nieposłuszne”)
Bardzo kocham moje dziecko i chcę dla niego dobrze (w sensie postawy i decyzji). Nie chcę jednak jego posłuszeństwa, ponieważ mam już, dzięki naszym dotychczasowym doświadczeniom, świadomość, że czasem wydaje mi się, że chcę dla niego dobrze, a tak naprawdę chcę dobrze (łatwo, wygodnie) dla samej siebie.
Codziennie uczę się rozróżniać swoje potrzeby od potrzeb mojego dziecka i ciągle zdarza mi się odkrywać, że to na czym mi najbardziej zależy, to moje poczucie bezpieczeństwa. Uważam, że nie ma w tym nic niestosownego, że troszczę się o swoje potrzeby. Potrzebuję chyba tylko dla siebie więcej bycia w prawdzie z samą sobą. Tu znowu inspiracją stał się dla mnie Juul, który zachęca, żeby mówić dzieciom o sobie, a nie udawać, że próbujemy zaspokoić ich potrzeby.
Żeby powiedzieć: jest mi trudno z tym, że bawisz się w błocie, zamiast: nie wolno tak się bawić, to jest niebezpieczne.
Albo: boję się o ciebie, kiedy wchodzisz tak wysoko, zamiast: nie wchodź tam, bo spadniesz.
Jestem tylko człowiekiem i wiem, że jest wiele takich sytuacji, kiedy najlepszą decyzją mojego dziecka jest to, że robi to, czego ja nie chcę, kiedy się nie słucha i nie zgadza ze mną. Staram się to zauważać i odpuszczać, bo tyle właśnie mogę zrobić.
Wiem też, że nawet, kiedy chcę dla niego dobrze, to „dobrze” oznacza, że on będzie sam umiał rozpoznać i zaspokoić swoje potrzeby. Więc to nie ja wiem, jakie to „dobrze” jest. On to zawsze wie lepiej. Może czasem potrzebuje mojej pomocy, żeby mógł swoje „dobrze” znaleźć, ale ja jestem tu bardziej towarzyszem niż przewodnikiem.
A najbardziej pomagam mu w szukaniu jego własnych potrzeb, kiedy jestem w kontakcie ze swoimi własnymi.
Nie mam też już dziś prawie zupełnie obaw o to, co się może stać, kiedy moje dziecko w tym szukaniu się pomyli.
Po pierwsze – dorośli też się mylą (ja też nie zawsze od razu wiem, czego potrzebuję), a jednak nikt nam dorosłym nie odbiera prawa do tego, żeby wybierać i decydować.
Po drugie – moje dziecko nie nauczy się rozpoznawania swoich potrzeb, jeśli stale będzie słyszało, że ja wiem lepiej czego on potrzebuje. Nie chcę grać z nim w grę: „ja wiem lepiej, ale poczekam i pozwolę ci zgadnąć”.
Zgadzam się też całkowicie z Małgosią, że dziecko, które zachłyśnie się nowo zdobytą autonomią może robić bardzo głupie rzeczy, zanim się trochę ogarnie. Ja też chcę, żeby moje dziecko jak najwcześniej mogło korzystać ze swojej autonomii, żeby traktowało ją normalnie. A jeśli nawet ma ochotę nacieszyć się możliwością decydowania, niech to się stanie jak najwcześniej.
Wiem, że dziecka powyżej pewnego wieku nie da się do niczego zmusić. Że mam do wyboru jawne nieposłuszeństwo, albo ukryte. Albo to, albo to.
Bronson i Merryman w książce pod tytułem: „Rewolucja w wychowaniu” piszą o tym, że nastolatki najwięcej kłócą się tam, gdzie w rodzinie panują najlepsze relacje. Tam gdzie relacje są słabe, dzieci nie buntują się i nie awanturują. Po prostu robią swoje, w tajemnicy przed dorosłymi, bo uważają, że nie warto z nimi dyskutować.
Wychowuję do nieposłuszeństwa także dlatego, że nie zawsze jestem koło mojego dziecka. Coraz więcej jest w jego życiu takich chwil, kiedy sam podejmuje decyzje, co zrobi, czego nie zrobi, jak się zachowa. A świat jest zbyt skomplikowany, żeby dziecku wszystko wyjaśnić i wytłumaczyć.
Gdybym stawiała na posłuszeństwo, mogłoby się zdarzyć, że moje dziecko, kiedy nie będzie mnie przy nim, zamiast samodzielnie zastanowić się czego chce i potrzebuje, zaczęło by się rozglądać za jakąś inną osobą, która powie mu, co ma robić. Wiem, że w przypadku wychowywanych do posłuszeństwa dzieci, takimi osobami stają się często rówieśnicy, którzy czasem nawet są do tego stopnia atrakcyjni, że niejako zastępują dziecku rodziców.
Wychowanie do nieposłuszeństwa wiąże się też dla mnie, z wychowywaniem świadomego obywatela, który nie będzie czuł przymusu wtopienia się w tłum. Nie będzie wierzył bezkrytycznie we wszystko, co usłyszy, albo co wyczyta w internecie lub jakiejś książce.
Wychowanie do nieposłuszeństwa, to dla mnie droga, do naprawdę podmiotowej relacji z moim dzieckiem, a tak naprawdę z drugim człowiekiem. Tam, gdzie jest posłuszeństwo zawsze jest silniejszy i słabszy. Mądrzejszy i głupszy. Większy i mniejszy. Ja tak nie chcę, nawet jeśli czasem mnie kusi.
Czasem ja wiem coś, czego nie wie mój syn. Ale innym razem jest odwrotnie. Uczymy się razem, uczymy się wzajemnie, i każde z osobna.
Moja relacja z dzieckiem jest dla niego modelem innych relacji. Bez silniejszego i słabszego. Bez decydowania za innych. Bez udowadniania własnej racji i wyższości. Taką mam nadzieję.