Napisałam o tym, że nic mi do tego, że ktoś postępuje w swoim życiu inaczej, niż ja bym postąpiła w analogicznej sytuacji.
I naprawdę tak jest.
Zdarza mi się czasem, że ktoś mnie pyta o to, jak to jest, jak taki psycholog idzie między ludzi. Czy ja każdego człowieka tak diagnozuję i analizuję (to takie bardzo potoczne wyobrażenie pracy psychologa).
Oczywiście, że tego nie robię, bo bym dość szybko oszalała. Nie przepadam za chodzeniem na place zabaw, bo jak słyszę, jak ludzie odzywają się do swoich dzieci, to czasem robi mi się słabo, ale to z powodu empatii, a nie potrzeby zbawiania całego świata.
Różni ludzie różnie sobie układają życie. Mają różną wiedzę, umiejętności, doświadczenia. Nie mnie to oceniać, zwłaszcza wtedy, kiedy widzę, tylko malutki fragmencik, jaki można zobaczyć spotykając kogoś od czasu do czasu, albo rozmawiając z nim pierwszy raz w życiu. Mogę się tylko dzielić swoją wiedzą z tymi, którzy są zainteresowani.
Ponieważ rodzicielstwo jest skomplikowane i wieloczynnikowe, nigdy nie mówię moim znajomym, że źle robią, kiedy nie pytają mnie o zdanie. Nie wypowiadam się na temat ich sposobu wychowania, zwłaszcza wtedy, kiedy to, co się u nich dzieje w rodzinie jest dla nich satysfakcjonujące. Może to, co robią inaczej niż ja, jest najlepszym możliwym rozwiązaniem w ich sytuacji?
Najwyżej, kiedy mówią coś typu: „dzieci powinny” to odpowiadam, że są takie, które tego nie robią i też sobie nieźle radzą.
Nawet, kiedy ktoś jest z czegoś niezadowolony i to widzę, albo o tym słyszę, mogę się go spytać wprost: czy chcesz się pożalić czy coś spytać, coś zmienić? Jak tylko pożalić to też dla mnie jest ok. Choć jak będziesz się żalić 50 raz i dalej nie będziesz chciał nic zmieniać, to mogę Ci powiedzieć, że mam tego dość.
Generalnie potrafię już nieźle i uczę się tego cały czas, żeby pracować tylko z tymi, którzy jasno mi mówią, że potrzebują mojej pomocy i dawać im taką pomoc, jak tego chcą i potrzebują.
Tutaj jednak pojawia się pewien problem, który wiele mówi o kulturze, w której żyjemy.
Mamy sytuację, w której rodzicielstwo, a zwłaszcza macierzyństwo, nie jest już przedstawiane jako takie idealne i sielankowe, jak jeszcze niedawno.
Kobiety, matki mogą coraz otwarciej pisać o tym, że mają dość, że są zmęczone, że to nie wygląda tak, jak miało wyglądać, że marzą o tym, żeby to się skończyło.
Można pisać i mówić o tym, że człowiek, który opiekuje się dzieckiem, ma czasem ochotę sprzedać to dziecko na Allegro albo wysłać w rakiecie na Marsa, niezależnie od tego, jak bardzo je kocha,
Można już nawet się przyznać do tego, że się tego dziecka nie kocha, a nawet nienawidzi.
Bardzo się cieszę z tego, że można się przyznać, bo brutalna prawda jest taka, że to czego nie widać, nie znika całkiem.
Kobieta, która nie może powiedzieć, że ma dość swojego dziecka i udaje, że jest z nim szczęśliwa, nie zaczyna od tego czuć się lepiej a nawet czuje się prawdopodobnie gorzej, bo bardzo samotna.
Ale jednak, tak bardzo jest mi żal, że można się przyznać do tego, że się nienawidzi swojego dziecka a nie można powiedzieć głośno: nie radzę sobie, potrzebuję pomocy.
Znajoma poleciła mi artykuł, który ukazał się w dodatku do Polityki, o kobietach, które nie kochają swoich dzieci. W artykule niemal nic o tym, że takie sytuacje nie zdarzają się bez przyczyny. Żadna matka nie pragnie takiej sytuacji. Dobrze więc jakby mogła liczyć na rzeczową informację i wsparcie.
Więź z dzieckiem to biologiczny mechanizm, który nie działa tylko wtedy, kiedy zostanie w jakiś sztuczny sposób zablokowany. To nie los na loterii, który można wygrać lub nie, zależnie od tego, jak dużo ma się farta, tylko wynik procesów, które zachodzą w organizmie kobiety, kiedy rodzi dziecko i opiekuje się nim.
Procesów, za które nie ma sensu nikogo obwiniać, bo one działają poza wolą i świadomością, ale o których jednak wiemy obecnie coraz więcej (i ilość tej wiedzy rośnie bardzo szybko). W większości więc sytuacji, można zrobić wiele, żeby to, co nie działa, wesprzeć, żeby zadziałało.
Tak jest zresztą nie tylko z trudnymi relacjami. Mam wrażenie, że tak jest właściwie, z każdą trudnością jaką ludzie przeżywają w swoich rodzinach.
Można tłumić emocje. Udawać, że nic się nie dzieje.
Można też znosić swoje trudności, poświęcać się w poczuciu, że jest źle, ale nic się nie da zmienić.
Ale poprosić kogoś o pomoc????
Dlaczego tak jest, skoro w 90% sytuacji da się coś zmienić?
Może dlatego, że ludzie biorą pod uwagę tylko dwie wersje rzeczywistości: albo to twoja wina, albo nie masz na to wpływu. To straszne.
Dlatego wkurza mnie artykuł, który ma dla kobiet taką radę: jak nie kochasz swojego dziecka, to udawaj, że je kochasz, bo ono tego potrzebuje.
Niestety muszę być brutalnie szczera: Nie ma dziecka, które by się nie zorientowało, że udajesz. Nie świadomie. Powie mu to jego ciało, jego emocje, jego serce.
Dziecko nie potrzebuje udawania. Potrzebuje prawdziwej więzi i prawdziwej relacji. Ale też muszę przyznać, że wyobrażenie na temat tego, jak ta więź powinna wyglądać jest czasem bardzo mylące i obciążające dla tych kobiet, które nie przeżywają swojej relacji z dzieckiem w sposób zgodny z potocznym wyobrażeniem.
Więc jeśli jesteś zadowolona, zadowolony ze swojej relacji z dzieckiem, jeśli jest Ci z nim dobrze, jeśli jesteście szczęśliwi to życzę Wam wszystkiego najlepszego niezależnie od tego, czy Wasze rodzicielstwo przypomina moje, czy jest zupełnie inne.
Ale jeśli jest Wam bardzo ciężko i źle, to nie zajmujcie się obwinianiem ani znoszeniem tego. Bo choć nie ma winy to pewnie jest możliwość zmiany. Nawet niewielkiej, ale na lepsze.